Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marcelina Puchalska sama mieszka w puszczy. "Czuję się dumna z tego, że jestem leśniczką i myśliwą". Zobacz, jak żyje!

Adam Jakuć
Adam Jakuć
Marcelina poluje między innymi na jelenie szlachetne, dziki, muflony, lisy, zające, bażanty i kaczki. Przekonuje, że populację zwierząt trzeba regulować. Nie mogą one w nieskończoność się rozmnażać, bo to zakłóciłoby równowagę w przyrodzie.
Marcelina poluje między innymi na jelenie szlachetne, dziki, muflony, lisy, zające, bażanty i kaczki. Przekonuje, że populację zwierząt trzeba regulować. Nie mogą one w nieskończoność się rozmnażać, bo to zakłóciłoby równowagę w przyrodzie. Adam Jakuć
Od zawsze marzyła o życiu z dala od cywilizacji, wśród drzew i zwierząt. Dlatego od pięciu lat mieszka samotnie w środku Puszczy Knyszyńskiej. Marcelina Puchalska na co dzień dba o las, a w wolnym czasie poluje. Jest jedną z trzech tysięcy kobiet - myśliwych w Polsce.

Na spotkanie z Marceliną próbowałem umówić się od kilku miesięcy, ale ona ciągle tłumaczyła, że nie ma czasu. Wiedziałem, że jest inżynierem nadzoru w Lasach Państwowych, czyli kontroluje pracę leśniczych. Do tego kieruje fundacją Ekologiczne Forum Młodzieży, promującą tzw. racjonalną ekologię, według której człowiek ma chronić przyrodę, ale może także z niej korzystać dla swojego dobra.

Z dala od zgiełku miasta

Marcelina Puchalska zaprosiła mnie w końcu do swojej „kryjówki” w Puszczy Knyszyńskiej. Wysłała mi „pinezkę” na Whatsappie, żebym nie zgubił się w lesie. Kobieta mieszka niedaleko granicy polsko-białoruskiej, jakieś czterdzieści minut jazdy autem od Białegostoku.

O tej porze roku i przy takiej pogodzie trasa do jej oazy nie jest zbyt przyjazna. Po zjechaniu z drogi asfaltowej musiałem pokonać kilka kilometrów grząskiego błota. W końcu dojechałem do malowniczo położonego domu, stojącego wśród wysokich sosen, w pobliżu zalewu. Od razu pomyślałem, że to dobre miejsce na spędzenie weekendu, ale nie na dłużej. Kiedy wysiadłem z samochodu, przywitało mnie donośne szczekanie dwóch sporych psów.

Kilka minut później podjechała terenówka. Wyskoczyła z niej szczupła blondynka w zielonym stroju.
- Bardzo tu cicho - zauważam.
- Zgiełk miasta to nie moja bajka - stwierdza Marcelina.
Uśmiecha się życzliwie, ale nie mówi zbyt wiele. I prowadzi mnie zdecydowanym krokiem do leśniczówki. - Ma w sobie coś z lidera - pomyślałem.

Cały czas towarzyszą nam psy. Wskakują nam na nogi. - One nie są groźne. To Alfa i Grom - rzuca na uspokojenie moja przewodniczka. Dowiaduję się, że Alfa to posokowiec bawarski, a Grom to wyżeł czeski. To znane i cenione psy myśliwskie.

Dziewczyna z Winchesterem

W domu od razu rzucają mi się w oczy wypchane zwierzęta. W salonie na podłodze stoi borsuk, na ścianie wisi wielkie poroże jelenia, a po jego obu stronach głowy muflonów.
- Kilka lat temu upolowałam je podczas łowów w Górach Sowich na Dolnym Śląsku- przyznaje myśliwa.

Nie ukrywam, że pierwszy raz w życiu rozmawiam z kobietą, która poluje na zwierzęta. Jak się jednak okazuje, w Polsce - na 160 tys. myśliwych - mamy już około trzech tysięcy pań.

Na początku koledzy Marceliny nie mogli uwierzyć, że i ona poluje.
- A z czym chodzisz na polowanie? Z wiatrówką? - pytali złośliwie.
- Nie, z Winchesterem Magnum - odpowiadała.
- A to ta rakieta cię nie zabije? - dopytywali.
- Nie, nie zabije - zapewniała zatroskanych myśliwych.

Marcelina wyjmuje z metalowej szafy swoją broń. Pokazuje mi z dumą dwie strzelby na grubego zwierza oraz dubeltówkę na zające i ptactwo.

Czytaj także: Podlaska Rada Kobiet opowiedziała o swoich nowych inicjatywach

Nikt tutaj nie chciał mieszkać

Masywna broń robi na mnie duże wrażenie. Szczególnie w rękach tak drobnej dziewczyny. Zastanawiam się, czy jeszcze jakaś kobieta miałaby odwagę mieszkać samotnie w środku puszczy. - Pan nadleśniczy pokazał mi ten dom pięć lat temu. Nikt tutaj nie chciał zamieszkać, a dla mnie to był raj - wspomina podekscytowana.

Nie przeraża jej to, że latem sama musi kosić trawę, a zimą odśnieżać całkiem sporą posesję, a do tego rąbać siekierą drewno do kominka. - To akurat lubię robić, także dla zdrowia. Trzeba tylko uważać, żeby palców sobie nie pociąć - stwierdza rzeczowo.

Koło domu założyła i prowadzi ogródek warzywny. Jesienią przygotowuje przetwory w słoikach. Nie przeszkadza jej też to, że w czasie burzy lub śnieżycy w domu czasem nie ma prądu.

Dlaczego tak ciągnęło ją do puszczy? Jak tłumaczy, wychowała się na podlaskiej wsi w powiecie siemiatyckim, w otoczeniu lasów. Już jako dziecko marzyła o tym, żeby zostać albo weterynarzem albo leśnikiem.

Zainteresowania zapisane w genach

Podejrzewa, że swoje zamiłowania częściowo odziedziczyła po ojcu, który uczył w szkole przyrody i po dziadku, który hodował konie. - Babcia zawsze mówiła, że mam zainteresowania po tacie i dziadku - wskazuje. - I coś w tym chyba jest.

Pierwszego konia kupiła jeszcze w czasie nauki w liceum, za oszczędności ze skarbonki. - To był spokojny, jedenastoletni wałaszek. Potem dokupiłam jeszcze dwa konie i prowadziłam szkółkę jeździecką - wspomina z sentymentem.

Niestety, szkółkę musiała zamknąć, bo na prowincji nie było zbyt wielu chętnych do nauki konnej jazdy. Do tego nabawiła się kontuzji kręgosłupa, co spowodowało, że już znacznie rzadziej mogła zasiadać w siodle.

Ciągle rozpierała ją energia. Przez osiem lat uprawiała lekkoatletykę. Biegała na krótkich i długich dystansach, skakała w dal, rzucała dyskiem i oszczepem, strzelała z łuku. Pewnie był to dobry wstęp do zostania myśliwym.

Twarde wychowanie

Podlaską wieś Marcelina opuściła dość szybko. Wybrała liceum sióstr Nazaretanek w Warszawie. - Chciałam się usamodzielnić. Nie mogłam już słuchać na każdym kroku, że jestem córką dyrektorki szkoły, że córka dyrektorki musi być najlepsza - uzasadnia.

W liceum był wysoki poziom i surowe wychowanie. Ale do tego Marcelina była już przyzwyczajona w domu rodzinnym. Gdy miała trzy lata, zmarł jej ojciec. - Mama twardą ręką trzymała mnie i brata. Dzięki temu nauczyła nas porządku, dyscypliny i samodzielności - mówi to takim tonem, który zdradza te wszystkie cechy. Rozglądam się po pokoju i - rzeczywiście - wszystko leży na swoim miejscu, jak na wystawie w muzeum.

Marcelina jest absolwentką Wydziału Leśnictwa Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.

- Już podczas studiów niektórzy mnie pytali, jak mogę zabijać bezbronne zwierzątka. To ja pytałam wtedy taką osobę, czy je mięso i skąd je bierze - przypomina z satysfakcją w głosie.

Spaghetti bolognese z dziczyzną

Marcelina stara się nie kupować mięsa w sklepie. Najchętniej je dziczyznę, którą sama umie rozebrać i przygotować do spożycia. - Staram się jeść i żyć ekologicznie - zapewnia.

Ubolewa nad tym, że dziczyzna w Polsce nie jest tak łatwo dostępna dla wszystkich ani tak tania, jak mogłaby być. Tłumaczy, że gdy się coś upoluje, to trzeba zawieźć mięso do skupu. Na miejscu jest ono ważone i opisywane w elektronicznej książce polowań.

- Na przykład mięso dzika trzeba przebadać, natomiast mięso jelenia zawsze jest czyste - objaśnia. I dodaje: - Jak chcę wziąć to mięso na użytek własny, to muszę zapłacić za każdy kilogram kilkanaście złotych.

Z dziczyzny młoda leśniczka robi gulasz albo mięso mielone do spaghetti bolognese.

- Ja lubię dobrze zjeść. Dużo energii spalam pracując w lesie. Za długo bym nie pociągnęła na samych warzywach - przyznaje z rozbrajającą szczerością.

Przypływ adrenaliny

Myślistwem zaraził ją przyjaciel. - Zawsze obracałam się w środowisku leśnym. Wokół było sporo myśliwych. Zapraszali mnie na polowania. Bardzo mi się to spodobało. Czułam przypływ adrenaliny - wyjawia.

Przekonuje, że populację zwierząt trzeba regulować. Nie mogą one w nieskończoność się rozmnażać, bo to zakłóciłoby równowagę w przyrodzie. - Na przykład muflony zostały kiedyś wprowadzone w Górach Sowich. Miał to być świetny gatunek, a teraz jest to po prostu zmora, bo niszczą uprawy leśne -depczą i zjadają młode drzewka - wyjaśnia.

Poluje właściwie przez cały rok, o różnych porach dnia. To jej ulubiony sposób na spędzanie wolnego czasu. - Ja lubię tropić zwierzęta. Wolę sobie dreptać za nimi niż siedzieć kilka godzin na ambonie i wypatrywać okazji - tłumaczy.

Zazwyczaj poluje sama. Zapewnia, że nie czuje strachu i nie potrzebuje ochrony.

- Zawsze powtarzam, że prędzej w mieście może mnie spotkać coś niebezpiecznego niż na polowaniu. Zwierzę bez powodu nie zaatakuje człowieka - tłumaczy.

Marcelina, jak każdy myśliwy, zanim wyruszy na polowanie najpierw rejestruje się w książce elektronicznej. To ze względów bezpieczeństwa. - Chodzi o to, żeby nie daj Boże ktoś nie był na polowaniu w tym samym miejscu, żeby kogoś przypadkowo nie zabić - wyjaśnia.

Oczywiście, na łowy zabiera ze sobą psy. Zachwala, że są bardzo bystre. Na polowaniach zachowują się cicho i ostrożnie. - Musiałam je tego nauczyć. Często czują coś zanim ja to zobaczę, więc one jakby mi podpowiadają - wskazuje.

Kiedyś jednak zostawiła psy w aucie i sama poszła upolować niedużego dzika, który niszczył uprawy rolnikom. Strzeliła do niego, jednak zwierz ukrył się na polu kukurydzy.

- Postąpiłam nieroztropnie. Zamiast puścić za nim psa, to weszłam w kukurydzę. I nagle dzik wyskoczył na mnie - relacjonuje.

Na szczęście kły zwierzęcia o włos ominęły nogi myśliwej. - Szybko przeładowałam broń i drugi raz strzeliłam. Celnie - puentuje z ulgą.

Oczy sarny

Jednym tchem wylicza swoje trofea myśliwskie: jelenie szlachetne, dziki, muflony, lisy, zające, bażanty i kaczki. - Ale nie lubię polować na sarny - zastrzega. - Nie jest to mocny przeciwnik, bo sarnę bardzo łatwo podejść. Jak tak spojrzę w jej oczy, to gdzieś w środku odzywają się jakieś inne uczucia... - nagle Marcelina zawiesza głos, niemogąc nazwać swoich emocji.

Tym wyznaniem mocno mnie zaskakuje. Jednak pod zielonym mundurem i zimnym opanowaniem kryje się kobieca wrażliwość - myślę.

- Nie poluję też na lochy dzika, które mają warchlaki. Zależy mi na tym, żeby matka wychowała potomstwo - dodaje.

Natomiast czasem musi strzelać do warchlaków, żeby je odgonić od upraw rolnych. - Mamy dyżury w kołach łowieckich. Pilnujemy pól. Jak strzelimy do warchlaków, to przez kilka dni boją się podchodzić i jest spokój - argumentuje.

Marcelina Puchalska: Nie strzelamy do czego popadnie

Marcelina Puchalska zapewnia, że Polski Związek Łowiecki dba o zasobność łowisk. Uświadamia mi, że myśliwi eliminują zwierzęta w sposób przemyślany. Starają się wybierać na polowaniu zwierzynę starą, chorą lub słabą.

- Nie strzelamy do czego popadnie. Działamy z głową. Nigdy nie strzelam do 8- 9-letniego byka jelenia, bo wiem, że on zostawi mocne i dobre geny w zdrowym potomstwie. Nie strzelamy też do łani - licówki, która przewodzi stadu, czyli chmarze - zapewnia.

Od ubiegłego roku pasją Marceliny, oprócz łowiectwa, stało się wędkarstwo. Ze znajomymi była już w tym celu dwukrotnie w Norwegii. Pokazuje mi zdjęcia, na których widać jak prowadzi motorówkę i jak trzyma wielkie ryby. Za pierwszym razem złowiła seje, czyli czarne dorsze. Za drugim - dorsze atlantyckie. - Wyciągnęłam takiego 27-kilogramowego dorsza z głębokości 200 metrów. Męczyłam się przez około 20 minut. Trzeba mieć trochę siły - podkreśla.

Skąd ją bierze? Ćwiczy na siłowni. Biega w lesie. W domu podnosi sztangę. Jako mieszczuch i mężczyzna poczułem się nieco zawstydzony tymi wyznaniami.

- Czuję się dumna z tego, że jestem leśniczką i myśliwą - mówi mi na pożegnanie.

Zobacz także:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Polski smog najbardziej szkodzi kobietom!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na hajnowka.naszemiasto.pl Nasze Miasto